— Nie powiedział mi kędy ma siedlisko swoje, a w moje progi nie wstąpił, mimo, żem go wzywał, aby przyszedł nakarmić się owocami mojego ducha.
— A więc, panie Kwiatkowski — mówiła piękna gospodyni, powabnie opierając się o podnóżki kozetki i końcami paluszków dotykając rękawiczki poety — a więc, poniewasz pan znasz pana Karłowskiego, chciéj wyszukać jego mieszkanie i powiedziéć mu, że pragnę go poznać bliżéj.
Poeta patrzył na nią szeroko rozwartemi oczyma, a ona mówiła daléj:
— Bo to widzisz, panie Kwiatkowski, ostatnią moję podróż do Warszawy odbyłam w towarzystwie pana Karłowskiego, a choć mało rozmawialiśmy z sobą, oddał mi ważną przysługę znalezieniem mojego pierścionka, który zgubiłam, a który mi jest drogą pamiątką..., chciała-bym raz jeszcze podziękować mu w moim domu.
I mówiąc to, patrzyła na poetę najpiękniejszém spojrzeniem swoich wielkich, ciemnych oczu, i paluszków nie zdejmowała z jego rękawiczki.
— Stanie się, pani, według woli twojéj — uroczyście wyrzekł Konwalius. — Choć-by mi trupem ledz przyszło, przyprowadzę go do stóp twoich, jak scytyjskiego niewolnika.
— O! miły poeto — zawołała, wyraźnie rada z niego kobieta — nie legniesz trupem, a pan Karłowski, jako gość pożądany, nie jako niewolnik przybędzie tutaj.
Strona:PL W klatce.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.