i, usiadłszy przy fortepianie, zdobiącym jego mały ale wytworny salonik, począł zeń wydobywać oderwane akordy. Wówczas wszedł lokaj, oznajmiając wizytę pana Pantaleona Kwiatkowskiego.
— Pantaleon Kwiatkowski? — powtórzył Cypryan, przypominając sobie, gdzie i kiedy słyszał to nazwisko. — A wiem, wiem, poeta! — i jakby nagła myśl przyszła mu do głowy, żywo dodał: — prosić, prosić!
— Słyszę dźwięki muzyki, — ozwał się uroczysty głos wchodzącego Konwaliusa, — a wieszcze moje ucho zgaduje, że to pan uprawiasz rolę wdzięcznéj siostry bozkiéj poezyi.
— Ja lubię muzykę — odparł, witając gościa Cypryan, — i gram trochę, a nawet często i z zamiłowaniem. Niechże pan siada.
— Tak, przeczułem, od piérwszego wejrzenia na oblicze pana, iż jesteś moim bratem duchowym, że muzy nie są ci obce; i ona to przeczuła...
— Kto to ona? — przerwał Cypryan.
— Ona, bogini, Kameleon...
— A więc pan widujesz panią Kameleon? — podchwycił Cypryan, któremu radość z oczu błyskała.
— Siedm już razy wschodziło słońce — odpowiedział poeta, wyciągając rekę i pływając nią w atmosferze, — siedm już razy wschodziło słońce od dnia owego, w którym ona czarodziejskiemi ustami swemi
Strona:PL W klatce.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.