szczęścia, lub do wielkich cierpień prawdziwéj miłości.
Bystremu i wprawnemu oku Klotyldy nie mogło ujść, jakkolwiek pokrywane, wzruszenie Cypryana. Popatrzyła na niego długo, badawczo i, jakby przypomniawszy sobie, że zaniedbuje jednego ze swych gości, zwróciła się z rozmową do Konwaliusa.
Nareszcie po trzech czy czterech (w raju zegarków niéma) godzinach wizyty, Cypryan żegnał panią Warską, która, podając mu rękę, rzekła z uprzejmym uśmiechem:
— Spodziewam się, że pan zechcesz być częstym moim gościem.
Nazajutrz rano, lokaj przyniósł mu misternie złożony bilecik, z wonnego i cienkiego papieru. Serce mu uderzyło silnie, otworzył go szybko i przeczytał:
„Wczoraj zapomniałam panu powiedziéć, że w każdą Środę wieczorem, przyjmuję moich znajomych i przyjaciół. Dziś więc poprawiam to zapomnienie, prosząc, abyś pan chciał do ich liczby należéć, a powitam go zawsze u siebie z prawdziwą przyjemnością.” Klotylda.
Piérwszą myślą Cypryana, po przeczytaniu tego listu, było pytanie: jaki jest dzień dzisiejszy?
Był to Wtorek. A więc jutro, myślał młody człowiek i, przycisnąwszy do ust drobne pismo kobiece, zaczął chodzić po swoim pokoju i... marzyć.
Strona:PL W klatce.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.