dłowski, w późnym wieku, doczekał się syna, dziedzica dóbr, imienia i ogólnéj estymy, jaką z dawien dawna cieszyła się jego rodzina. Radość ztąd była wielka, ale niestety krótka, bo oboje kasztelaństwo, nie doczekawszy dziesiątéj wiosny swego jedynaka, pomarli.
I opowiadały-by, gdyby mogły, stare jodły, jak potém młody kasztelanic wrócił z zamorskich krajów, w których się uczył, piękny, ognisty, odważny. Był on tak gwałtowny, że w przystępie gniewu strzelił raz do człowieka, a choć na szczęście chybiła drżąca od wewnętrznego wzburzenia ręka, toć ludzie długo zapomniéć nie mogli strasznego ognia, jakim w owéj chwili zapałały mu oczy i zapłonęła twarz cała. I był on tak namiętny, że młode kobiety nie mogły długo znieść jego spojrzenia, gdy patrzył na nie, jak żuzle palącemi oczyma. I był tak odważny, że największe niebezpieczeństwa go nie straszyły, nie zrażały najstraszniejsze przeciwności.
Lubił on na pół dzikim koniu uganiać się po polach i lasach, wtedy, gdy najgwałtowniejsze huczały burze, pioruny biły w szczyty odwiecznych drzew i wicher rozwiéwał mu nad czołem jego czarne, jak smoła, włosy. Lubił w samotnym ostępie sam-na-sam zmierzyć się z rozdrażnionym niedźwiedziem, albo pogrążyć się w falach bystréj i spienionéj rzeki, sięgając jéj głębi i po długiéj chwili wypływając na powierzchnią, z muszlą zdobytą na samém dnie wód.
Strona:PL W klatce.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.