— No, to już powiem, nie śmiejcie się ze mnie. Oddała-bym wszystko panu Lucyanowi.
— Panu Dolewskiemu? — zawołały siostry — a tobież, Magdziu, zkąd on do głowy przyszedł?
— Ot, tak! ni ztąd, ni z owąd — odparło dziewczę — może od téj gwiazdki, co nad naszym domem świeci, może od téj jodły, co nad nami szumi. Alboż to on piérwszy raz przyszedł mi do głowy?
— Ej, Magdziu, Magdziu! — pogroziła starsza siostra.
— No i cóż w tém złego?
— Już to ja dawno spostrzegłam, że ty się zakochałaś w panu Lucyanie.
— Ej, zakochałam, to nie; ale on taki dobry! — odrzekła Magdzia, cała płonąc rumieńcem.
— To prawda, a jakie ma piękne oczy! — zawtórowała Antosia.
— Tak, ale czyż to on patrzy na nas? — zauważyła Elżusia.
— Alboż to koniecznie trzeba, żeby zaraz i patrzył — zarzuciła najmłodsza. — Wiadomo, że my jesteśmy biedne wiejskie dziewczęta, w domu wychowane, że nic nie umiemy, nic nie znamy. O czém-że on będzie z nami mówił i dlaczego miał-by się nami zajmować, kiedy jemu czego innego trzeba? Ale zawsze można przyznać, że takiego dobrego i miłego człowieka, jak on, chyba niéma na świecie.
— Ach, wiecie, co mi przychodzi do głowy? — za-
Strona:PL W klatce.djvu/197
Ta strona została uwierzytelniona.