kiem u pana M., stracił miejsce i teraz w biédzie oboje, a już i dziecko jest.
— O, toś ty już pradziadunio — zaśmiała się Klotylda. — A za cóż mąż Franusi stracił miejsce? czy pije może, albo niepoczciwie służy?
— Oj nie, pani! trzeźwy to i poczciwy człowiek, tylko, że go sobie rządzca pana M. nie spodobał.
— No, kiedy tak, to zaradzimy temu i znajdziemy mu lepsze jeszcze miejsce, niż to, które utracił. A dziecko ich czy już ochrzczone?
— Nie jeszcze. Urodziło się przed tygodniem.
— A przyjmiecie mnie za matkę chrzestną?
Tu Ignacy znowu poniósł do ust rączkę swojéj pani.
— A teraz — rzekła ona — idź spać, mój poczciwy stary; musiałeś się dość namęczyć, przygotowując wszystko na moje przyjęcie. Już tu przy herbacie Marylka mi posłuży.
Skinęła z uśmiechem głową i odeszła, a Ignacy zniknął za opuszczoną portyerą.
W jadalnéj sali spotkało go dwóch nowoprzyjętych na służbę lokajów.
— Cóż tam pani? — spytali kamerdynera — w dobrym humorze przyjechała, co?
— Niech ją Bóg błogosławi! — odpowiedział stary, któremu się w oczach łzy kręciły — to anioł!
W godzinę potém, Marylka wynosiła ze wschodniego gabinetu srebrny przybór, z którego pani
Strona:PL W klatce.djvu/204
Ta strona została uwierzytelniona.