A w domu dziedziczki cicho było i spokojnie. Od dziedzińca smugi słonecznych promieni przez okna płynęły na lśniące posadzki salonów, od ogrodu, przez drzwi otwarte, wiała do wschodniego gabinetu woń wiosennych kwiatów.
Około południa do gabinetu tego weszła z ogrodu pani Warska. Ubrana była w biały kaszmirowy szlafroczek, przewiązany w pasie grubym sznurem z niebieskiego jedwabiu, i takiż sznur w misternych skrętach zdobił jéj głowę, niby wąż opasując warkocze i wijąc się między włosami. Wbiegła do gabinetu, śpiewając aryą z Rigoletta: la donna e mobile; rękawiczki i parasolkę rzuciła na otomankę, a sama usiadła na taborecie przy drzwiach otwartych, wpatrując się w śnieżny i drżący rosą kielich narcyzu zerwanego w ogrodzie.
Uchyliła się portyera i we drzwiach stanął Ignacy.
— Co powiész, mój stary? — żartobliwie spytała, zwracając się ku niemu, Klotylda.
— Pan Dembowski pyta, czy może panią widziéć?
— Proś, proś, niech wejdzie tutaj.
Po chwili w przyległym salonie dały się słyszéć ciężkie kroki i niebawem ogromna statura szlachcica pojawiła się na tle wschodniéj draperyi gabinetu.
— Dzień dobry panu — rzekła Klotylda, powstając nieco i podając mu rękę, — niech pan siada. — I wskazała mu taboret naprzeciw swego.
Strona:PL W klatce.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.