— Cóż to? czy nie zmartwienie jakie? — życzliwie spytała Klotylda.
— Zmartwienie, zmartwienie, pani dobrodziejko! Żonisko mi się rozchorowało, mosanie tego, ni ztąd, ni z owąd, a nim doktor przyjedzie, Bóg wié, co się stać może.
Łzy zakręciły się w oczach starego szlachcica i chciał pożegnać dziedziczkę.
— A czy daleko mieszka doktor? — spytała ona.
— Dobrą milę ztąd, w N.
— Posłałeś pan po niego?
— Od kilku godzin, mosanie tego, ale widać go w domu nie znaleźli.
— A to nim doktor przyjedzie, ja pójdę chorą zobaczyć i może tymczasem poradzę cokolwiek, aby jéj ulgę przynieść. Idę z panem.
Mówiąc to, szybko włożyła rękawiczki, wzięła parasolkę i po chwili była z dzierżawcą na dziedzińcu.
— Bo to, widzisz pan — mówiła idąc, — gdym mieszkała w wielkich miastach, nieraz godziny całe rozmawiałam o medycynie z uczonymi doktorami i czytałam téż trochę książek, traktujących tę naukę; dla tego zdarza mi się niekiedy, w nagłéj potrzebie, tymczasową przynajmniéj dać radę choremu.
— Jakto, i pani dobrodziejka nad takiemi rzeczami łamała sobie głowę? — spytał Dembowski z pewném niedowierzaniem, spoglądając na piękną główkę, strojną w warkocze i sznur błękitny.
Strona:PL W klatce.djvu/211
Ta strona została uwierzytelniona.