nęła w mgnieniu oka przed wyobraźnią jego ciemna głąb’ kościelnéj kaplicy i o biały filar oparta, zgięta boleścią, postać kobiety. „Byłaż-by to ta sama?” pomyślał i przypomniał sobie jeszcze, że tę samę twarz, tę samę postać kobiecą widział raz już w przeszłości... w jakimś pięknym, gorącym śnie...
Na widok wchodzącego doktora, Klotylda powstała i odeszła z Magdzią ku oknu, a pan Dembowski zbliżył się z Lucyanem do łóżka.
Lucyan badał przez chwilę chorą, a w końcu rzekł do Dembowskiego:
— Choroba nie rozwinęła się jeszcze zupełnie; mam nadzieję, że będziemy mogli zapobiedz złemu jéj kierunkowi. Ale — dodał — któż to z państwa tak trafnie zastępował mię dotąd przy choréj? Podziwiać należy niekiedy dobre przeczucie, bo przykładanie lodu do głowy niezmiernie tu było potrzebne i o wiele wstrzymało postęp choroby.
Dembowski rozjaśnił czoło i za całą opopowiedź pocałował w rękę Klotyldę.
Klotylda patrzyła ciągle na doktora, z wyrazem, który oznaczał lekkie podziwienie; zdawało się, jakby przypominała sobie także, gdzie i kiedy go widziała.
— Ja to — ozwała się w końcu, widząc, że doktor ze zdziwieniem patrzy na oznakę milczącéj wdzięczności Dembowskiego — ja to odważyłam się w nieobecności pana udzielić rady, któréj pomyślne skutki widziałam wiele razy.
Strona:PL W klatce.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.