Lucyan skłonił się lekko i całą uwagę swą zwrócił na chorą, obok któréj usiadł, a Klotylda z Magdzią wyszły do bawialnego pokoju i, chodząc, rozmawiały ze sobą. Prostota w obejściu się i serdeczność świetnéj pani Warskiéj tak ośmieliły wiejską dziewczynę, iż z całą naiwnością i szczerotą oddała się sympatyi, jaką poczuła do dziedziczki Jodłowéj i, trzymając jéj rękę, opowiadała o swoich zatrudnieniach, sposobie życia, sielskich przyjemnościach i t. d.
— Jak się nazywa doktor, który leczy twoję mamę? — spytała Klotylda.
— Pan Lucyan Dolewski — odpowiedziała Magdusia, a świeża, choć opalona jéj twarzyczka, zapłonęła żywym rumieńcem. Uśmiechnęła się, spostrzegłszy to, Klotylda.
— Czy pan Dolewski dawno tu mieszka? — spytała znowu.
— Zdaje mi się, że właśnie za miesiąc trzy lata się skończą od czasu, jak przyjechał do N.
Klotylda poruszyła głową, jakby namyślając się nad czémś, i szepnęła do siebie:
— Dziwna rzecz! więc chyba to nie on tam był.
— Co pani mówi? — spytała Magdzia.
— Nic, nic, moja droga. Powiedz mi, dlaczego pan Dolewski wybrał sobie miejsce pobytu w takiéj mieścinie, jak N.?
— Bo tam, proszę pani, mieszka jego matka, staruszka, któréj smutno-by było rozstać się albo z sy-
Strona:PL W klatce.djvu/216
Ta strona została uwierzytelniona.