Oboje młodzi ludzie zasiedli do stołu, nieco wzruszeni i zamyśleni. Nie chcąc i sami nie wiedząc o tém, wypowiedzieli sobie wzajem skryte udręczenia swoje; jedno drugiemu poruszyło struny, na dnie ich piersi drgające.
Tak na instrumencie dusz ludzkich gra przeznaczeń ręka; porusza ona strunę jednego serca, aby nią głos drugiego rozbudzić, a gdy się ozwią już obadwa tony, łączy ją w wiekuistą harmonią, albo... w fałszywy akord niezgody i zawodu.
Obiad był wytworny; przy stole rozmowa między Lucyanem i Klotyldą toczyła się nieustanna.
— Dawno pan był w Warszawie? — spytała od niechcenia niby, pani Warska; ale w oczach jéj błysnęła ciekawość, z jaką zadawała to pytanie.
— Byłem tam poraz ostatni w Październiku zeszłéj jesieni.
— Jam także w tym samym miesiącu przyjechała tam ze wsi.
Lucyan pomyślał, że właśnie w Październiku widział kobietę, płaczącą w kościelnéj kaplicy; Klotylda przypomniała sobie, że właśnie w Październiku widziała w kaplicy młodego człowieka, do którego Lucyan był niezmiernie podobny.
— Jakie piękne posągi! — rzekł młody doktor po chwili, wskazując na marmurowe postacie, stojące naprzeciw ganku pod jodłami. — Przywodzą mi one na myśl jedno z najlepszych dzieł sztuki, jakie posiada
Strona:PL W klatce.djvu/228
Ta strona została uwierzytelniona.