na mroczném tle i ciszę głęboką przerywał tylko daleki śpiew słowika.
Niech-by starożytny stoik, owinięty we wspaniałą togę powagi i zbrojny w stalowy pancerz hartu, znalazł się w otoczeniu takiém, a bogowie tylko wiedzą, czy nie rozmarszczyło-by się jego zamyślone czoło, czy wyobraźnia, serce, zmysły nie zawołały-by: „teraz koléj i na was!”
Lucyan czuł się pochłonięty pięknością, upojony wrażeniami; patrzył na Klotyldę długiém, dziwném spojrzeniem i milczał przez chwilę. W końcu, czyniąc wysilenie, aby zawładnąć sobą, rzekł:
— Ten dom duży, cichy, pełen kwiatów i światła, przywodzi mi na myśl bajeczne, czarnoksięzkie pałace...
— A ja zaklętą księżniczkę, nie prawdaż? — śmiejąc się, przerwała Klotylda.
— Którą z zaklętego pałacu wywieźć ma jakiś rycerz — dodał Lucyan.
— O, średnie wieki minęły — zaśmiała się znów Klotylda. — Ja z mego zaklętego pałacu wyjadę sama, gdy się tylko w nim... znudzę.
Lucyan na tę wzmiankę o wyjeździe poczuł znowu ściśnienie serca, ale tą razą wyraźnie już boleśne.
Spojrzał na Klotyldę: nie patrzała na niego, tylko wzrokiem obiegała wkoło pokój, a oczy jéj miały w owéj chwili kolor zielonawy jakiś i wyraz jakby nieco szyderczy.
Strona:PL W klatce.djvu/232
Ta strona została uwierzytelniona.