W ogóle uderzała Lucyana dziwnie zmienna gra jéj fizyognomii i barwy oczu. Cały prawie dzień z nią przepędziwszy, nie mógł-by powiedziéć, czy była smutna, czy wesoła, i jakiego koloru były jéj oczy. Mimowoli przyszedł mu na myśl przyjaciel jego, Cypryan Karłowski, który przed kilku miesiącami tak zawzięcie szukał kobiety, nazywającéj się „Kameleon”.
— Znalazł-by tutaj prawdziwą kobietę-kameleona — pomyślał — i głośno dodał:
— Czy pani nie znasz w Warszawie pana Cypryana Karłowskiego?
Na te słowa Klotylda poruszyła się żywo na otomance, zawahała się z odpowiedzią, a w końcu odrzekła zwolna:
— Tak... znam pana Karłowskiego... Ale — przerwała nagle — może pan zechcesz zobaczyć obrazy, które mam w salonie, urządzonym jeszcze przez mego dziada, i bibliotekę, posiadającą kilka bardzo rzadkich dzieł.
Mówiąc to, powstała i poprowadziła gościa swego ku obrazom i bibliotece.
Nie uszło uwagi Lucyana żywe poruszenie się Klotyldy na jego pytanie i szybka zmiana rozmowy; sądził jednak, iż może niestosownie trochę zapytał ją tak nagle o swego przyjaciela, a zresztą przypisywał wszystko kameleonowemu układowi pięknéj pani.
Strona:PL W klatce.djvu/233
Ta strona została uwierzytelniona.