Lucyan stał przed nią, urokiem do miejsca przykuty, owładnięty żalem, że już opuścić ją musi.
— Zresztą — kończyła Klotylda — znamy się z panem dawniéj, niż od dzisiaj... Czy pan nie przypominasz sobie, żeśmy się już raz widzieli... kiedyś?...
Serce Lucyana uderzyło gwałtownie na to przypomnienie, które wydało mu się jakby zwierzeniem, dowodem zaufania.
— W kościele Karmelitów nad posągiem... — rzekł cicho.
— Tak — odpowiedziała, i głos jéj trochę zadrżał.
— Pani musiałaś być w owéj chwili bardzo nieszczęśliwą.
— Byłam wtedy — odrzekła zwolna — w jednéj z tych chwil, w których zaciężają nam na ramionach wszystkie przeszłości bóle i... grzechy... w których człowiek pyta się: po co żył, po co żyje, jakie są jego cele i drogi?
— Tak — mówiła znowu po krótkiém milczeniu — byłam w chwili owéj bardzo smutna. Pan, nieznajomy, obcy, podałeś mi rękę, a w głosie i w oczach pana widziałam współczucie. Odtąd, ile razy byłam tam nad tym posągiem, stawałeś mi pan w pamięci; a teraz, gdyśmy się spotkali, chcę widziéć w panu dawnego znajomego i... przyjaciela — dodała ciszéj, podając mu rękę.
Lucyan ujął za tę rękę miękką i białą, przycisnął ją
Strona:PL W klatce.djvu/235
Ta strona została uwierzytelniona.