silnie do ust gorących i wyszedł. Niepodobna mu było nic mówić; pocałunkiem tym powiedział wszystko, powiedział jeszcze wiele błyskiem oczu, który strzelił mu z pod powiek i oblał żarem rumieńca twarz Klotyldy.
Szybko przebiegł salony i dworski dziedziniec. Przed gankiem Dembowskiego zatrzymał się przez chwilę, aby ochłodzić płonące czoło. W głowie mu wirem kręciły się myśli bezładne; w piersi czuł płomień, ogarniała go gwałtowna namiętność, piérwsza namiętność życia...
Klotylda po wyjściu jego szybko przebiegła salon. Twarz jéj wyrażała niepokój i niezadowolenie, niezwykły rumieniec ją zalewał.
— Znowu, znowu to, co już być nie miało! — mówiła cicho do siebie. — Znowu wrażenie inne, znowu zmiana! Nie, to być nie może... ja się nie poddam... dziś już mi nie wolno!...
— Ależ, jaki on piękny!... — mówiła daléj — ile ognia w oczach, szlachetności w układzie, energii w mowie!... Mój Boże! i pocóż ja o tém myślę? A tamten... Ach! ręka mi się pali od tego pocałunku!
Wbiegła do swéj sypialni, uklękła przed obrazem Madonny, czołem uderzyła o ziemię i z łkaniem wyrzekła:
— O Maryo! siły, siły dla mnie biednéj! Czyż
Strona:PL W klatce.djvu/236
Ta strona została uwierzytelniona.