piéro wróciła z podróży, więc musiała być zmęczona.
— Prawda, że to pięknie z jéj strony — zwolna rzekł ksiądz — ale...
— Dziwna to kobieta — przerwał Lucyan — bez żadnych przesądów, trzymających się tak uparcie klasy, do któréj należy; serdeczna, uprzejma, cudnie piękna, a z tém wszystkiém, jakaś taka smutna chwilami...
— Dobrze, Lucyanie — wzajemnie przerwał mu ksiądz — ja pojadę do Jodłowéj i co będę mógł, zrobię dla syna Grodzickiéj; ale ty tam nigdy już nie jedź!
— Dlaczego? — zawołał Lucyan — i jak mogę to zrobić, mając tam pacyentkę?
— Do pacyentki jedź, ale u pani Warskiéj nie bywaj. Syrena cię już oczarowała.
Po czole Lucyana przesunęła się chmura niezadowolenia; miał coś odpowiedziéć, ale ksiądz mu przerwał.
— Słuchaj, Lucyanie, nie gniewaj się za to, co ci mówię. Sam młodość miałem burzliwą i wiem, jakie męki przynosi szlachetnemu sercu uczucie, nie w porę powzięte, albo niewłaściwie skierowane. Dziś jestem kapłanem; serce moje, moja wyobraźnia, ukołysały się u stopni ołtarza; duch mój uspokoił się myślą o życiu lepszém, niż ziemskie. Ale pamięć przebytych bólów została i boję się ich dla ciebie, Lu-
Strona:PL W klatce.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.