wiona subretka — pani poszła do ogrodu bez parasolki i bez rękawiczek! widziane-ż to rzeczy, w takie słońce? I czesać się nie skończyła; siedziała jak na szpilkach! Ej, jakoś mi się zdaje... czy nie będzie to tylko coś nowego... umyślnie mówiłam o nim i widziałam... widziałam... no, ale cóż będzie z tamtym?...
I nad tém pytaniem swojém zadumała się Marylka, stojąc na środku pokoju i kładąc w usta koniec laski od parasolki, którą miała intencyą zanieść pani swéj do ogrodu.
Dumała tak dobrze z pięć minut, potém podniosła ramiona, uśmiechnęła się i odpowiedziała swoim myślom:
— A mnie co do tego? Pani dobra dla mnie i koniec, a zresztą niech sobie robi, co chce. Może i ja, gdybym była na miejscu pani, wolała-bym pana Lucyana, niż tamtego...
Tak rezonując sobie w duchu, subretka wybiegła do ogrodu za swoją panią, z parasolką i rękawiczkami; ale w środku kwiatowego parteru raz jeszcze przystanęła i, jakby sobie coś ważnego przypomniała, podniosła w górę wskazujący palec i rzekła do siebie:
— Tylko... że tamten bogaty, a ten biedny! ot co; ale, żeby nie to, dalibóg, gdybym była na miejscu pani, wolała-bym tego, niż tamtego...
Nazajutrz z rana, Klotylda, jak dnia poprzedniego, siedziała przed lustrem z rozplecionemi włosami,
Strona:PL W klatce.djvu/247
Ta strona została uwierzytelniona.