radzi ze spotkania, siedzieli milcząco w bawialnym pokoju Dembowskich.
Zmrok już zapadać zaczął, kiedy Klotylda weszła do tego pokoju. Na stole kipiał samowar, Elżunia zabierała się do nalewania herbaty, a wszyscy siedzieli odwróceni ode drzwi, któremi wchodziła pani Warska, pan Dyonizy z ręką przyciśniętą do oszklonéj flaszką piersi, pan Onufry z gitarą na kolanach.
— Niech-że pan co zaśpiewa — mówiła Elżunia, nie słysząc wejścia Klotyldy, która zatrzymała się nieco u drzwi.
Pan Onufry z gracyą ujął gitarę, brzęknął po strunach i, z przymileniem zwracając się ku pannie Dembowskiéj, zaśpiewał ochrypłym basem:
Niech mnie pani kocha,
Niech mię pani lubi
Przynajmniéj choć trocha,
Bo mię pani zgubi.
— Ach, stare jak świat! — zawołała Elżunia — słyszałam już to tysiąc razy. Proszę o co innego.
Onufry Harasimowicz znowu brzęknął po strunach, ale tą razą sentymentalnie zwiesił głowę na piersi i zawiódł żałośnie:
Pytasz mnie, Klimeno, czego wzdycham?
Bo kocham!
Pytasz mnie, Klimeno, czegom smutny?
Bo kocham!