ca folwarcznego na dworski, gdzie zaczęły chodzić żwirową drogą pod jodłami.
— Kto są ci panowie, których znalazłam dziś u was? — spytała Klotylda.
— Sąsiedzi w okolicy, nazywają się Harasimowiczowie — odpowiedziała Magdzia, a na ustach jéj zawisł pogardliwy uśmiech.
— Może który z nich jest pretendentem do twojéj ręki, Magdziu? naprzykład ten, który gra na gitarze i śpiewa?
— O, niech Pan Bóg broni, takie straszydła!
— Dlaczego nazywasz ich straszydłami?
Magdzia zamyśliła się.
— Dlaczego?... dlaczego?... — odrzekła po chwili, patrząc w ziemię — alboż ja wiem dlaczego? Wszyscy ci ludzie, którzy bywają u ojca, wydają mi się tacy nieznośni, szpetni! Ja sama nie wiem, czego im braknie, ale przeczuwam, że ludzie insi być powinni.
— I nie myślałaś nigdy nad tém, czemu się oni tak tobie nie podobają?
— Owszem, najdroższa pani, myślałam, ale nic wymyśléć nie mogłam, może dlatego, że nie znam wcale świata i mało innych ludzi widziałam. Ale już to tak u mnie ze wszystkiém i zawsze; jeżeli widzę coś brzydkiego, natychmiast czuję, że to brzydkie, ale nie umiem sobie zdać sprawy, dlaczego ono jest takie i czego braknie brzydkiemu, aby było piękném. Ale za to wszystko, co piękne, kocham nad życie. La-
Strona:PL W klatce.djvu/254
Ta strona została uwierzytelniona.