— Tak, pani — odparło dziewczę cicho i po lekkiém wahaniu się — ale to zupełnie tak, jak gdybym chciała gwiazdę zdjąć z nieba, albo na szumie lasu do raju zaleciéć, albo zamienić się sama w kwiatek biały. Wszak wszystko to jest niemożebne, nieprawdaż, pani najdroższa? Otóż tak samo i to, co czuję, musi zostać nazawsze w mojém sercu, niepowiedziane, nieokazane nikomu, jak gwiazda zostanie na niebie.
— I czemuż-by tak być miało? — spytała wzruszona tém wyznaniem Klotylda.
— Wszak pani sama powiedziała — odrzekła cicho Magdzia — że mam przeczucie piękna. Otóż i w nim jam przeczuła piękność tak wielką, że wobec niéj zgasły przede mną gwiazdy na niebie. Ze wszystkich ludzi, których dotąd widziałam, on jeden wydał mi się zupełnie, doskonale pięknym i dobrym. Wszyscy inni mieli zawsze w sobie coś brzydkiego lub niedobrego, co mię raziło i odtrącało... on jeden nigdy...
— Któż to ten on? — spytała, tuląc ją do siebie, Klotylda.
Magdzia ukryła twarz na jéj piersi i odszepnęła:
— Pani najdroższa! mój aniele złoty! tego nawet tobie nie powiem.
— Nie mów, jeśli ci to ma być przykro; ale dlaczegóż tak wątpisz o sobie? może i on ciebie kocha, albo będzie kochał.
Strona:PL W klatce.djvu/256
Ta strona została uwierzytelniona.