Strona:PL W klatce.djvu/261

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakiż to?... — spytała z uśmiechem Klotylda.
— Ja nie wiem — odrzekła Magdzia. — Nie jest smutny... nie... ale jakby zamyślony, jakby niespokojny... słowem nie taki jak zawsze. Mnie przykro na niego patrzéć, bo przeczuwam, że on cierpi, i dla tego, pani droga, mówię to tobie, bo nie chcę, żeby on cierpiał...
— A cóż ja na to poradzę, dziecko?
Magdzia wyprostowana stanęła naprzeciw Klotyldy, ujęła jéj rękę w swoje dłonie i rzekła pewniejszym już głosem:
— O pani, takie piękne jak ty anioły, mają skrzydła śnieżne i miękkie, któremi mogą z czoła ludzi chmury smutku spędzać. Takie piękne, jak ty, anioły od gwiazd pożyczyły promieni do oczu swoich, aby rozświecać niemi myśli tych, którzy są niespokojni i smutni. Ty pani jesteś pięknym i dobrym aniołem; powioń skrzydełkiem, spójrz błyszczącemi oczyma, a przestanie cierpiéć ten, który cierpiéć nie powinien.
To mówiąc, wysunęła rękę z dłoni Klotyldy i wbiegła do sieni, a pani Warska powoli zeszła z ganku i, bardzo zamyślona, ze schyloną głową, poszła ku swemu mieszkaniu.
Nazajutrz Marylka zdziwiła się mocno, usłyszawszy dzwonek pani swojéj, wzywający ją do sypialni o parę godzin wcześniéj niż zwykle.
Zaledwie ósma była godzina, gdy Klotylda w bia-