a przed nim migotały ciągle ciemne, smutne oczy Klotyldy i ukazywała się na promieniu zawieszona biała, przezroczysta jéj twarz. Jechał powoli i był już na zakręcie drogi pod samą górą, gdy między jodłami, wysoko nad sobą, posłyszał szelest niezwykły i chrzęst łamiących się gałęzi. Spojrzał w górę: śród czarnych i gęstych drzew, wąziuchną dróżką, zwolna i coraz niżéj, na siwym koniu, zstępowała Klotylda. Wybornie ujeżdżony koń z wdziękiem i ostrożnie stąpał po spadzistéj pochyłości, a ona, jedną ręką trzymając cugle Pegaza, drugą uchylała sobie z nad głowy opadające wciąż kolczaste gałęzie. Chwilami znikała całkiem po-za drzew gęstwiną i wychylała się znowu na szerszą przestrzeń, cała opromieniona słońcem i orzucona zielonemi kolcami jodeł.
Gniady koń jeźdźca na pocztowéj drodze, stanął jak wryty, wstrzymany nagle gwałtowną ręką swego pana. Lucyan patrzył na zjawisko, zstępujące ku niemu z góry.
Wązka dróżka, którą jechała Klotylda, rozszerzała się coraz bardziéj, spadzistość coraz mniéj była stromą, amazonka na siwym rumaku coraz prędzéj zbiegała ku drodze, i po chwili była już o kilka tylko kroków od jeźdźca na gniadoszu.
— Dzień dobry pani — zawołał, uchylając czapki Lucyan.
— Dzień dobry panu — odrzekła amazonka.
Strona:PL W klatce.djvu/267
Ta strona została uwierzytelniona.