Pegaz stanął obok gniadosza i zwrócił się w tym samym co tamten kierunku.
Poranny wietrzyk i szybka jazda, lekkim rumieńcem zabarwiła twarz Klotyldy, Lucyan przeciwnie był blady tą bladością wzruszenia, która wszystką krew do serca sprowadza.
— Pani tak wcześnie odbywa konne przejażdżki? — ozwał się po chwili młody człowiek.
— Ranek był piękny, jeździłam na cmentarz. — I ukazała ręką widniejący na górze pomnik.
— To pomnik matki pani?
— Tak panie.
Rozmowa, obojętnym prowadzona tonem, przerwała się. Pegaz zwolna postąpił naprzód, gniadosz szedł za nim.
— Pan jedziesz od choréj? — ozwała się po chwili milczenia, Klotylda.
— Tak pani, a raczéj od konwalescentki.
— Czy długo jeszcze pan będziesz ją codziennie odwiedzał?
— Przeciwnie, przyjadę ledwie za dni kilka.
— A przez ten czas pan ciągle będziesz w N.?
— Mam odwiedziéć pacyentów, o kilka mil ode mnie mieszkających.
Znowu umilkli, jadąc ciągle razem drogą szeroką. Minęli górę, a wkoło nich rozłożyły się barwne kwiatami i ozłocone słońcem łąki. Pod lasem żół-
Strona:PL W klatce.djvu/268
Ta strona została uwierzytelniona.