W pogodny dzień przed zachodem słońca, Klotylda siedziała z Magdzią na ulubionym swoim ganku, gdy Marylka ozajmiła, że pani Grodzicka z N. pragnie ją widziéć.
— A, pani Grodzicka! ta właśnie, o któréj synu mówił mi zawczoraj ksiądz proboszcz. Proś, proś ją tutaj! — rzekła Klotylda.
Po chwili, wprowadzona przez Marylkę, weszła na ganek pani sędzina, w swoim nieśmiertelym, oszytym wytartym aksamitem kaftaniku i z niezbędnemi filutkami na skroniach. Mimo przepychu, którym ujrzała się otoczona w Jodłowéj, jak przystało na ex-właścicielkę Wólki, karety i budoaru, pełnym godności ukłonem powitała panią Warską. Klotylda powstała uprzejmie z kanapki, usiadła na fotelu, a zaszczytne miejsce wskazała przybyłéj.
— Przyjechałam, aby podziękować pani — ozwała