Grodzickich, chciały tą ofiarą wydać się filatropkami w oczach powabnego doktora.
Wreszcie, o godzinie jedenastéj, ozwał się głos dzwonu, oznajmujący blizkie nabożeństwo; jednocześnie dało się słyszéć kilkakrotne klaskanie z bata i wnet ukazała się amerykanka, zaprzężona czterema końmi w lejc, a z niéj wysiedli przed kościołem pan Rodryg i pan Barszcz.
Wierciński miał ubranie, jakby zdjęte z żurnalu: piękny węzeł krawata, o jednéj kokardzie, a dwóch końcach, piękną fryzurę, wyszłą tylko co z objęć żelazka i najpiękniejsze ze wszystkiego pince-nez, tkwiące na zadartym nosku. Barszcz z miną tryumfatora wysiadł z eleganckiéj amerykanki swego amfitryona i stanął w bramie kościelnego ogrodzenia, w postawie greckich bohaterów, z góry spoglądając na nędzne robaki, które przypełzły na własnych wozach i bryczkach, a nie przyjechały, jak on, elegancką cudzą amerykanką.
Ale jakby dla zaćmienia szumnego ekwipażu pana Wiercińskiego i jego pieczeniarza, z przeciwnéj strony wjechał na plac miasteczka kocz, zaprzężony czterema pękatemi i pstrokatemi konikami. Kocz ten stanął także naprzeciwko bramy kościelnéj; lokaj, wyglądający na pasterza i ubrany w cóś, co miało oznaczać liberyą, zgramolił się z kozła, stęknął i, otworzywszy z trudem drzwiczki o zardzewiałych zawiasach, począł odkładać stopnie powozu.
Strona:PL W klatce.djvu/281
Ta strona została uwierzytelniona.