Z wysokości na ziemskie niziny powoli i majestatycznie poczęła spuszczać się najprzód pani Jęczmionkowska, jaśniejąca zieloną suknią w kraty i ponsowém piórem u kapelusza. Za nią leciuchna jak motylek wionęła na ziemię panna Elfryda, fruwając falbanami żółtego muślinu, niby motylemi skrzydły, a za tą jeszcze chwiejnym i sentymentalnym krokiem zstąpiło na padół płaczu bóztwo i piękność rodziny, panna Zenobia, ciągnąc za sobą krzywo wykrojony, ogromny kawał błękitnego bareżu, mający reprezentować ogon u sukni. Trzy panie przeszły przez tłum, matka sapiąc i patrząc z góry, Elfryda fruwając, Zenobia chwiejąc się i płynąc. Panny oglądały się wkoło i szeptały między sobą:
— Elfride! nie widzę tu nikogo, comme il faut.
— Sam gmin, Zenobie! niższa klasa.
Zniknęły w głębi kościoła, a arka Noego, skrzypiąc i piszcząc, posunęła się do karczmy, ku wielkiemu zadowoleniu pstrokatych koni.
Potém zajechał Harasimowicz młodszy, piastując pudło z gitarą; potém Harasimowicz starszy, z dłonią przyciśniętą do szklanego puklerza; z plebanii wyszedł wąsaty organista, a w końcu ukazał się i sam ksiądz proboszcz, w towarzystwie kilku przybyłych na odpust księży.
W téj saméj chwili dał się słyszéć głuchy turkot lekkiego powozu; z za domów na placu ukazały się najprzód cztery wielkie siwe konie, brzękające z cicha
Strona:PL W klatce.djvu/282
Ta strona została uwierzytelniona.