oknami na nizkich ławeczkach zasiadły panny Jęczmionkowskie, z dwiema czy trzema podobnemi sobie towarzyszkami, a między niemi bledsza, niż zwykle, Magdzia. Nieco opodal, pod ścianami i piecem, stali i rozmawiali z sobą bracia Harasimowiczowie, pan Barszcz i dwóch Jęczmionkowskich, ojciec i syn; przez drzwi otwarte widać było w drugim pokoju przechadzającego się proboszcza, z dwoma czy trzema księżmi i panem Dembowskim.
Klotylda siedziała profilem zwrócona do drzwi wchodowych, tuż obok pani Dolewskiéj, a obok niéj okręcał się na jednéj nodze pan Rodryg, coraz więcéj wciskając pince-nez na zadarty nosek. Zaraz po wejściu do plebanii prosił on księdza proboszcza, aby go przedstawił pani Warskiéj i od téj chwili nie opuszczał jéj krzesła, mało jednak mając zręczności zamienienia z nią choćby słów kilku, bo Klotylda z wielkiém zajęciem rozmawiała z panią Dolewską.
Mały pokój zapełniony był liczném zebraniem, gwar w nim panował wielki.
— Przyznam się sąsiadce — mówiła, szepcąc, pani Jęczmionkowska do siedzącéj obok wyczepierzonéj damy — że nic tak dalece pięknego, nie widzę w téj pani Warskiéj. At sobie, wystrojona lalka, nic więcéj.
— Sławny bęben za górami — odparła sąsiadka.
— A czy pani Sylwestrowa widziałaś, jak to
Strona:PL W klatce.djvu/287
Ta strona została uwierzytelniona.