stwie? — pytała pani Jęczmionkowska, pół-ukryta za górą zrazów, które sobie położyła na talerz.
— Nie mogłem, pani, odstąpić wcześniéj od chorego, bo o jedenastéj dopiéro nastąpiło przesilenie gorączki, a że to dobre dwie mile...
— A cóż ksiądz proboszcz mówi na taki brak nabożeństwa w panu Lucyanie? — zagadnęła inna dama, piastując w ręku olbrzymią porcyą chleba razowego z masłem i wędliną.
— Ja na to powiem — odrzekł ksiądz Stanisław — że wiara bez uczynków martwą pozostaje i że najmilszą Bogu modlitwą jest czyn poczciwy.
— Czy będę dość szczęśliwy, aby módz prezentować pani cokolwiek? — spytał pan Rodryg Klotyldy, do któréj raz przecie mógł dostąpić.
— Dziękuję panu, mam już wszystko czego mi trzeba — odpowiedziała pani Warska, nie odwracając głowy.
— Sądzę, że pani tego jeść nie będzie, to degutujące! — rzekł, wskazując zrazy.
— Owszem, jest to rzecz wyborna — odpowiedziała dziedziczka Jodłowéj i, posuwając swój talerz w stronę Lucyana, rzekła z uśmiechem:
— Panie Dolewski, czy mogę pana prosić o położenie mi na talerz téj potrawy?
Pan Rodryg wzdrygnął się cały, widząc, że jeść będzie zrazy i że prosiła o nie felczera. Spojrzał na
Strona:PL W klatce.djvu/295
Ta strona została uwierzytelniona.