ła ona, że Klotylda bogatego i wymuskanego pana Rodryga traktowała bardzo obojętnie, a z synem jéj rozmawiała prawie ciągle i z widoczną przyjemnością.
Serce matki uderzyło dumą, na widok téj kobiety pięknéj, rozumnéj, świetnéj i bogatéj, publicznie okazującéj jéj synowi tyle szacunku i życzliwości.
Lucyan dojrzał to rozpromienienie twarzy swéj matki, i wzrok jego zdawał się do niéj mówić:
— Nieprawda, że ona jest śliczna i dobra, jak anioł?
— Niechże pani sama osądzi — rzekła wesoło Klotylda, zwracając się do pani Dolewskiéj — czy to jest grzecznie ze strony pana Dolewskiego, że mię dotąd raz tylko odwiedził?
— On zawsze taki zajęty... — tłómaczyła matka.
— Za karę musisz pan być u mnie dzisiaj na obiedzie.
— Radbym serdecznie korzystać z zaproszenia pani, ale dziś nie mogę.
— Dlaczego pan nie możesz? — spytała, badawczo patrząc w twarz młodego człowieka.
— Stan pacyenta mego, pana B., wymaga jeszcze mojéj obecności, i chociaż przesilenie choroby szczęśliwie wróży, muszę przecież wracać doń na dni parę.
— I pan dziś tam pojedziesz?
Lucyan spojrzał na zegarek.
— Za godzinę, pani — odpowiedział.
Strona:PL W klatce.djvu/298
Ta strona została uwierzytelniona.