dziach spotykanych, a w rozmowie téj była tak piękna powagą i mimo jéj woli przebijającym się smutkiem, że Lucyan zapragnął uklęknąć przed nią i pocałować skraj jéj białéj sukni.
A gdy tak rozmawiali ze sobą, naprzeciw nich słońce zachodziło i przez otwarte okna, z po-za gałęzi jodłowych, słało im pod stopy krwawe promienie.
Gdy po rozmowie téj Lucyan powracał do domu, wszystkie obrazy dnia minionego stawały przed nim tak wdzięczne, tak rozkoszne, że pod ich wpływem twarz jego nabrała wyrazu spokojnéj radości.
Zaledwie powitał matkę i pannę Zuzannę, Marysia wniosła na ganek samowar, i pani Dolewska, brząkając kluczykami, zajęła się urządzeniem herbaty.
— Jakże ci czas przeszedł w Jodłowéj, moje dziecko? — spytała, nie podnosząc oczu od bułki, którą krajała.
— Wybornie, moja matko — swobodnie odpowiedział Lucyan. — Pani Warska jest osobą tak grzeczną i miłą, że znudzić się w jéj towarzystwie niepodobna.
— A spodziewam się, spodziewam, panie mój kochany. Chyba był-by malowany kawaler, który-by się znudził z tak śliczną osobą, jak pani Warska — zabrzmiał blizko ganku głos pani Owsickiéj, która nadchodziła, niespostrzeżona przez nikogo. — Spodzie-
Strona:PL W klatce.djvu/314
Ta strona została uwierzytelniona.