mykając się gdzie niegdzie między gałęźmi jodeł. Klotylda przeszła kilka alei i, zbliżając się do stawu, ujrzała, stojącego nad nim w zamyśleniu, Lucyana.
— Tak, to on tam był, — szepnęła do siebie; — nie widziałam go, ale przeczułam.
Potém, zbliżywszy się żywo, rzekła:
— Dobry wieczór panu.
Lucyan odwrócił się i, ujrzawszy Klotyldę, odrzekł, podając jéj rękę:
— Witam panią.
Powitanie to z obu stron było bardzo proste i zwyczajne, ale w twarzach swoich i spojrzeniach młodzi ludzie musieli wzajem dziwne wyczytać rzeczy, bo oboje poczuli, że nadszedł kres spokojnéj ich sielanki, że ostatnie jéj słowo miało być wyrzeczone.
Lucyan wszakże opanował się i piérwszy przerwał milczenie, mówiąc o rzeczach obojętnych; poszli daléj obok siebie, wązką śród trawnika ścieżką i obeszli parę razy gładką szybę stawu. Od czasu, gdy się poznali, piérwszy raz rozmowa im nie szła; Lucyan gwałtownie bladł chwilami, Klotylda rumieniła się.
Słońce zaszło zupełnie, mrok zapadł.
— Pójdźmy do domu, bo czuję chłód, — rzekła Klotylda.
Powietrze jednak było bardzo ciepłe.
We wschodnim gabinecie paliły się już szafirowe lampy, a światło ich, płynąc przez drzwi otwarte,
Strona:PL W klatce.djvu/329
Ta strona została uwierzytelniona.