rzucało błękitny odblask na kanapę, stojącą na ganku, pod dużém drzewem kwitnącéj pomarańczy.
Klotylda, milcząc, usiadła na téj kanapce i wskazała Lucyanowi miejsce obok siebie.
— Dziwnie zmęczoną czuję się dzisiaj, — ozwała się po chwili, przesuwając ręką po czole.
— Zdaje mi się — odrzekł Lucyan — że pani jesteś smutna.
Klotylda rzeczywiście miała oczy ciągle spuszczone, a gdy je podnosiła, migotał w nich taki dziwny blask, jakiego dotąd Lucyan w nich nie widział.
— Tak, smutna dziś jestem, — rzekła znowu po krótkiém milczeniu.
Piérwszy raz Lucyan z ust jéj usłyszał to wyznanie. Pochylił się nieco ku niéj i, patrząc w jéj twarz, rzekł powoli i zcicha:
— Smutek pani widzę nieraz; nie znam jego powodów i wiem, że nie mam prawa o nie pytać. A jednak dałbym za to życie, żeby go od pani usunąć.
Klotylda nie odpowiedziała, tylko ręką zakryła oczy. Lucyan w obie swoje dłonie ujął drugą jéj rękę. Klotylda nie wzbraniała mu tego. Zbliżenie takie, piérwszy raz zaszło między nimi; to téż głos młodego człowieka drżący był od wzruszenia, gdy znowu mówić zaczął:
— Dla czego pani nie chcesz przelać części swego cierpienia w oddane ci a gorące serce? Czy pani wiész, że najwyższą rozkoszą dla mężczyzny jest bro-
Strona:PL W klatce.djvu/330
Ta strona została uwierzytelniona.