Zmrok i cisza była wokoło; drżące ramiona Lucyana opasały kibić Klotyldy; głowa jéj opadła na jego piersi i kwitnące gałęzie pomarańczowego drzewa ujrzały, jak usta jego namiętnemi pocałunkami okrywały jéj gorące czoło i miękkie zwoje jéj włosów.
Nagle Klotylda podniosła głowę, wydarła się z objęć Lucyana i, powstawszy, cofnęła się parę kroków.
Młody człowiek chciał ku niéj postąpić, ale wyciągnęła rękę, jakby usunąć go pragnęła od siebie.
— Nie zbliżaj się do mnie, Lucyanie — rzekła zniżonym i przeraźliwym głosem — dziś straszny jest dzień dla mnie... Ja ci nic nie powiem... bo jestem... jestem... nie, nie mam siły wymówić... odjedź! odjedź!...
Pierś jéj podniosła się konwulsyjném, głośném łkaniem, dwa strumienie łez zalały twarz płonącą gorączkowym rumieńcem i, śród łkania, powtórzyła raz jeszcze:
— Odjedź — błagam cię... i nie wracaj, aż cię wezwę!
Potém zbiegła z ganku i zniknęła w cieniach ogrodu i wieczoru.
Lucyan uczynił z razu poruszenie, jakby ją chciał gonić, ale stanął nieruchomy i, niosąc obie ręce do czoła, jęknął prawie:
— Boże mój, co się ze mną dzieje? Nie pójdę
Strona:PL W klatce.djvu/333
Ta strona została uwierzytelniona.