zapełnił pokój i tajemniczym mrokiem osłonił wielką boleść człowieka.
∗ ∗
∗ |
Nazajutrz w południe pani Dolewska w bawialnym pokoju stała na krześle i nakręcała zegar.
— Co się jemu stało, że leci jak szalony? — mówiła do siebie; — musiała Marysia poruszyć wagi. Żeby Lucyś wyszedł ze swego pokoju, tobym się go spytała, która godzina, a tak nie wiem sama, jak nastawić. Ale co to jest, że Lucyś tak długo nie wychodzi? Musiał wczoraj późno do domu wrócić.
Otworzyły się drzwi i wszedł Lucyan.
— Jezus Marya! — krzyknęła, spojrzawszy nań, pani Dolewska. — Co tobie jest, moje dziecko! jak ty wyglądasz?
I zestąpiwszy żywo z krzesła, podeszła ku niemu.
Lucyan był blady, wielką bladością zmęczenia i bólu; oczy miał zapadłe i podkrążone, między brwiami zarysowała mu się głęboka zmarszczka.
— Nic mi nie jest, moja matko — odpowiedział cichym, złamanym głosem — jestem trochę niezdrów, nic więcéj.
I pocałowawszy matkę w rękę, wyszedł z domu, a po chwili wyjeżdżał konno za bramę. Dolewska niespokojnie patrzyła przez okno, szepcąc modlitwę do Najświętszéj Panny Ostrobramskiéj.
Lucyan minął miasteczko, zwolna pojechał wiorst