Lucyan, jakby podniesiony słowami matki, powstał i spokojniejszym już głosem mówił po chwili:
— O moja matko! jam ją kochał jak szalony, jam w miłość dla niéj wlał całego siebie. I cóż dziwnego, że gdy zniknęła ona dla mnie na zawsze, ja siebie samego odnaléźć nie mogę? Daremnie umysł mój sili się na rozwiązanie zagadki; nie rozumiem tego, co było, nie rozumiem tego, co jest. Przez dni tyle spojrzeniem i uśmiechem, rumieńcem i bladością, radością i smutkiem, mówiła mi, że mnie kocha... a jednak była już narzeczoną innego... Kogóż więc zwodziła? mnie, czy jego? Komu kłamała? mnie, czy tamtemu? Byłże-by w niéj fałsz i grzeszna próżność zalotnicy? Czyż zaćmi się przede mną piérwszy mój ideał? Nie, w to nie wierzę: ona prawa i czysta! A jednak... właśnie dla tego, że w zło nie wierzę... nic nie rozumiem...
Milczał przez chwilę i znowu mówił, jakby do siebie:
— Jeżeli kocha jego, pocóż mnie pociągała ku sobie? jeżeli mnie kocha, czemuż ma zostać jego żoną?... nie rozumiem... może dla tego, że on bogaty? Straszne przypuszczenie! wobec którego anioł zmienia się w potwora, słońce w blaszkę pozłacaną, gwiazda... spada z nieba i tarza się w błocie... Nie, to być nie może!...
— Lucysiu — nieśmiało odezwała się pani Dolew-
Strona:PL W klatce.djvu/343
Ta strona została uwierzytelniona.