ska — a żebyś pojechał do niéj i otwarcie spytał jéj o wszystko?
Smutnie uśmiechnął się Lucyan.
— Nie, matko — rzekł — to być nie może. Obecność moja mogła-by jéj sprawić niepokój albo cierpienie... a ja nie chcę tego. Aby okupić dla niéj jednę chwilę spokoju i szczęścia, jabym dał życie całe... A teraz, gdym już powiedział jéj, że ją kocham, mogłaż-by ona być ze mną, jak za owych dni minionych?... Nie, matko — mówił daléj coraz wolniéj i ciszéj — ja nigdy tam nie będę i nigdy jéj nie zobaczę...
Nagłym ruchem przycisnął obie ręce do serca.
— Och, jak na myśl tę strasznie serce boli! Matko, jam chory bardzo, zatraciłem samego siebie, zatraciłem moje życie, które się tobie należy!... Przebacz, matko moja!...
Ukląkł przed matką, otoczył ją ramionami i głowę położył na jéj piersi.
— Lucyanie — ozwała się po chwili milczenia pani Dolewska — słowa nie pomagają boleści takiéj, jak twoja. I cóż zresztą ja biedna, nieuczona kobieta, powiedziéć ci mogę? Ale spocznij na piersi matki, ona tylko, ona jedna, nigdy cię zawieść nie może. Niechaj łzy moje ochłodzą twoję biedną głowę; niech krzyż święty odżegna od ciebie złego ducha rozpaczy i sprowadzi ku tobie pomoc niebieską.
Strona:PL W klatce.djvu/344
Ta strona została uwierzytelniona.