Rzepowa za głowę się chwyciła.
— Jezus, Marya, Józefie święty! zmiłujcie się nade mną! a toż to nieszczęście!... Jakto? i nikogo już nie leczy?
— Owszem; jużto prędzéj-by chyba umarł, panie mój kochany, niżby przestał leczyć. Ot, niedawno Harasimowicz starszy zasłabł, to przysyłał kilka razy po pana Lucyana i teraz zdrów już podobno. Onegdaj także żona Pawła kowala zasłabła, to pan Lucyan dwa razy na dzień do niéj chodzi. Wtedy tylko jeszcze znać w nim żywego człowieka, kiedy jest przy chorym; a jak odejdzie, to znowu, Panie odpuść, trup na sprężynach i koniec.
— Aj, szkodaż jego, szkoda! Ale moja pani Wincentowa, nie wiész, kto to na niego urok rzucił?
— Ot, o wilku mowa, a wilk tuż! — szepnęła żywo Owsicka, chwytając Rzepową za rękę. — Patrz, pani Janowa, wychodzi od choréj kowalowéj; zobacz, do czego podobny; przejdzie koło nas i ani nas spostrzeże.
W istocie Lucyan z nizkiego domku kowala wyszedł na ulicę. Na piérwszy rzut oka nie było w nim żadnéj zmiany, która-by usprawiedliwiała opowiadanie Owsickiéj. Dopiero po bliższém wpatrzeniu się w twarz jego, można było dostrzedz, że spojrzały nań złe oczy ciężkiéj boleści. Zwykła bladość jego zmieniła koloryt, stała się gorętszą i ciemniejszą; zapadłe i podkrążone oczy straciły blask i patrzyły ciągle
Strona:PL W klatce.djvu/350
Ta strona została uwierzytelniona.