Minęła ulicę, plac i kościół, weszła zadyszana od biegu na dziedziniec białego domku, ale nie zbliżyła się ku gankowi, tylko cicho, ukradkiem podeszła pod okno pokoju doktora. Okno to było otwarte, powiewała w nim tylko roleta spuszczona. Walerka obejrzała się, a widząc, że nikt jéj spostrzedz nie może, z wysileniem przysunęła pod okno blizko leżący kamień, stanęła na nim i uchyliła roletę. Na oknie stał w szklance nieco zwiędły już bukiet, zupełnie podobny do tego, jaki trzymała w ręku. Prędko i śmiało wyrzuciła ze szklanki zwiędłe kwiaty, a włożyła w nią te, które przyniosła; potém popatrzyła chwilę na błękitny bukiet i, podnosząc palec do ust, szepnęła:
— Moje kochane kwiateczki! zostawiam was tutaj. Jak spojrzy na was, dajcie mu choć jednę miłą chwilkę.
I zeskoczywszy na ziemię, odsunęła kamień na dawne jego miejsce, a sama szybko przebiegła dziedziniec. W bramie spotkała idącego ku domowi Lucyana.
— Dobry wieczór panu — rzekła, zbliżając się trochę nieśmiało.
Lucyan nie słyszał.
— Dobry wieczór panu — powtórzyła tak już blizko, że musiał na nią spojrzéć.
— Dobry wieczór pannie Waleryi — odrzekł Lu-
Strona:PL W klatce.djvu/354
Ta strona została uwierzytelniona.