Lucyan tymczasem zbliżał się do stacji pocztowéj, stojącéj trochę na ustroni, o kilkanaście kroków od ostatniego domu miasteczka.
Przed stacyą stał ładny, cały błyszczący srebrnemi blachami, koczyk, a wkoło niego zwijali się pocztylioni i lokaj, z miny i ubrania wyglądający na kamerdynera bogatego pana.
Po najobszerniejszym pokoju stacyi, w eleganckiém podróżném ubraniu i z cygarem w ręce, chodził Cypryan Karłowski, gwiżdżąc jakąś aryetkę i kiedy niekiedy rzucając kilka słów stojącemu pokornie we drzwiach pocztowemu pisarzowi.
Nagle pisarz, dotknięty czyjąś ręką, z uszanowaniem ustąpił z drogi, i Cypryan serdecznym uściskiem powitał wchodzącego doktora.
— Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem zawsze. Jak się masz, mój poczciwy Lucyanie? Dziękuję ci, żeś o mnie nie zapomniał. Czy otrzymałeś moję odpowiedź?
— Otrzymałem — odrzekł Lucyan, siadając tak, aby mu światło z okna na twarz nie padało.
— A więc wiész o wszystkiém — mówił Cypryan. — Matrymonialne moje zamiary, o których mówiłem ci w Warszawie, przybrały formę, i jakąż jeszcze piękną formę!... Jadę się żenić. Znasz moję narzeczoną, nie prawdaż?
— Znam — odpowiedział Lucjan.
— I jakże ją znajdujesz?
Strona:PL W klatce.djvu/358
Ta strona została uwierzytelniona.