jestem doktorem — z gorączkową żywością odparł Lucyan.
— Żeby to tylko nie było nic ważnego.
— O, niéma o czém mówić — rzekł Lucjan i dodał: — Nie zatrzymuję cię, Cypryanie, bo wiem, że ci pilno być musi. Spodziewam się, że mnie odwiedzisz.
— Niezawodnie.
— Życzę ci szczęścia... kłaniaj się ode mnie pani... pani Warskiéj — dokończył z wysileniem.
Po chwili koczyk, unoszony szóstką koni, żywo mknął ku Jodłowéj, a Lucyan, stojąc na ganku stacyi, patrzył na unoszące się za nim kłęby kurzawy. Dziwny uśmiech przebiegał mu usta i okrywał twarz całą gorzkim wyrazem.
Gdy powóz Cypryana zniknął mu już całkiem z oczu, z wysileniem oderwał wzrok od drogi, na którą patrzył, i zwrócił się do miasteczka.
W godzinę potem wyjeżdżał konno z domu, kierując się powoli szeroką drogą w stronę... Jodłowéj. Odjechawszy wiorst parę, zwrócił gniadosza i prędzéj już pojechał ku Wałkom, majątkowi Rzepowéj i jéj chorego brata.
Zmrok zaczynał zapadać, okrywając miasteczko N., a w niém cichą plebanią, mieszkanie księdza Stanisława.
Przed niewielkim domem proboszcza, dziedziniec zasłany był gładką murawą; śród niéj rosło kilka
Strona:PL W klatce.djvu/361
Ta strona została uwierzytelniona.