Szczyty ciemnych jodeł, ozłocone słońcem, zginały się lekko pod powiewem rannego wiatru; w głębiach gajów ptastwo zaczynało świergotać; nieruchoma szyba stawu błyskała srebrem i mieniła się różowemi smugami.
Klotylda stanęła nad wodą, oparła się o podstawę jednego z posągów i stała w zamyśleniu, nieruchoma.
Nagle, między zielenią jednego z gajów, zamigotało przed jéj oczyma coś białego i dał się słyszéć odgłos lekkich kroków. Rozchyliły się gałęzie zamykające wejście do cienistéj altany i na ścieżkę, obok któréj stała Klotylda, wyszła Magdzia.
Snać nie spodziewała się o tak rannéj porze kogokolwiek znaleźć w ogrodzie, bo ubrana była w ranny kaftanik z białego perkalu i wpółrozplecione włosy opadały jéj na szyję i ramiona.
— To ty, Magdziu, tak rano? — rzekła Klotylda i wnet dodała, biorąc za rękę dziewczynę: — Co to tobie jest? płakałaś?
W istocie, Magdzia miała oczy zaczerwienione od płaczu.
— Tak, trochę — odpowiedziała.
— Cóż ci jest? Czy masz zmartwienie? — nalegała Klotylda.
Magdzia wysunęła rękę z jéj dłoni i milcząc patrzyła w wodę; nagle podniosła głowę i, patrząc na panią Warską, spytała:
Strona:PL W klatce.djvu/371
Ta strona została uwierzytelniona.