— Czy to prawda, pani, że ten pan, który zawczoraj przyjechał do Jodłowéj, jest twoim narzeczonym?
Uśmiechnęła się Klotylda.
— Tak, dziecię — odpowiedziała — to prawda; ale cóż to ma wspólnego z twemi zapłakanemi oczkami?
To mówiąc, zaczęła pieszczotliwie muskać rozpleciony warkocz dziewczyny. Ale Magdzia usunęła się z lekka z pod pieszczącéj ją dłoni i, patrząc znowu w wodę, mówiła:
— W istocie, panią dziwić to musi, że ja się pytam o to, bo i cóż to do mnie należy? Przebacz, pani, jeśli pytanie moje było zbyt śmiałe. Jam prosta wiejska dziewczyna, i przyzwyczaiłaś mnie zresztą do swéj dobroci. Ludzie od dwóch dni mówią wkoło mnie, żeś zaręczona z tym bogatym i miłym panem; ja dotąd wierzyć w to nie mogłam. Ale kiedy sama tak mówisz, toć musi być prawdą.
Gdy Magdzia to mówiła, Klotylda postrzegła w niéj wielką zmianę. Twarz młodziuchnéj dziewczyny straciła niedawny wyraz dziecięcéj prawie naiwności i nieświadoméj prostoty, i powlokła się dojrzałą myślą; sam głos jéj pełniejszy był, niż wprzódy, stanowczy. Klotylda patrzyła na nią ze zdziwieniem i miała coś mówić, gdy Magdzia ozwała się znowu:
— To wszystko, pani, nie ma żadnego związku ze mną. Tyś piękna, bogata, wolna; miałaś prawo
Strona:PL W klatce.djvu/372
Ta strona została uwierzytelniona.