wybrać tego, kogo chciałaś i pojedziesz z nim w świat daleki, szczęśliwa, a mnie zostanie na całe życie słodkie wspomnienie chwil, które pozwoliłaś mi z sobą przepędzić. Więc związku to wszystko nie ma ani ze mną, ani z mojemi łzami, ale...
— Ale cóż? — spytała Klotylda, biorąc rękę Magdzi.
Magdzia zwolna wysunęła znowu rękę z jéj dłoni i mówiła daléj:
— Ale ja, pani, dziwną mam naturę, mnie serce boli za innych... ja za innych cierpię... Pamiętam, że kiedym była małém dzieckiem, płakałam, patrząc na ubogich. Ojciec gniewał się za to i nazywał mię mazgajem; więc kryłam się ze smutkiem, jakiego doświadczałam na widok nieszczęśliwych, ale cierpiéć z nimi i nad nimi nie przestawałam. Jam, pani, dla siebie nigdy niczego bardzo nie pragnęła; całe szczęście moje, to szczęście tych, których kocham... tak mię Bóg już stworzył!...
— Więc czegóż teraz płaczesz?
Magdzia milczała chwilę, aż szybkim ruchem ujęła obie ręce Klotyldy i zaczęła mówić prędko, a z cicha:
— Pamiętasz pani, jak mówiłam ci kiedyś, że jest na świecie człowiek, którego kocham. Miłość ta powstała mi w sercu, nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale z nią razem poczułam, że za niego oddała-bym życie i zarazem, że on mnie kochać nie może, tak jak
Strona:PL W klatce.djvu/373
Ta strona została uwierzytelniona.