jéj, wprzód blada, zabarwiła się rumieńcem, oczy, utkwione w twarz Klotyldy, błyszczały łzą i energią naprzemian.
— A teraz, pani — mówiła znowu — przyjechał twój narzeczony, macie wziąć ślub ze sobą i pojechać daleko. To dobrze... masz pani prawo robić, co się tobie podoba... życzę ci szczęścia... Ale może to jeszcze zabytek niedawnego dzieciństwa mego, może prostota wiejskiéj dziewczyny... ja tego wszystkiego nie rozumiem. Nie pytam cię, pani, o nic, bo wiem, że nie mam na to prawa, ale umysł mój gubi się w nierozwikłanéj dla mnie zagadce... Co to było? co się stało? Czym ja się myliła? czy ty, pani, masz dwa serca? — nie wiem i nie rozumiem... Wczoraj byłam z ojcem w N. i widziałam jego...
Oczy Klotyldy błysnęły; ścisnęła silnie rękę Magdzi i zawołała:
— Widziałaś go? mów-że, mów! co się z nim dzieje?
Magdzia smutnie się uśmiechnęła i odpowiedziała głosem, w którym był ból i wyrzut:
— On, pani, umiera z boleści!...
Klotylda jęknęła i opuściła twarz na obie dłonie.
Magdzia z goryczą patrzyła na nią przez chwilę, potém dotknęła lekko jéj ręki i rzekła:
— Teraz, pani, nie będziesz mię pytała, czego ja płaczę; a jak zobaczysz jego, tak jak ja go wczoraj widziałam, sama zapłaczesz... i daj Boże, abyś kiedy-
Strona:PL W klatce.djvu/375
Ta strona została uwierzytelniona.