doktora, to go poproszę o radę — rzekła Klotylda z dziwnym uśmiechem i wstała od stołu.
∗ ∗
∗ |
Tegoż dnia, w mieszkaniu pani Dolewskiéj panował ruch wielki; pokoje smutno wyglądały, odarte ze wszystkich mniejszéj objętości sprzętów; paki i tłomoki jedne na drugich stały pod ścianami, a między niemi, z pomocą Owsickiéj i Marysi, krzątała się Dolewska. Gorączkowy rumieniec ożywiał twarz staruszki; ręce jéj drżały, kiedy małe, w żółtych ramkach obrazki zdejmowała ze ścian, na których wisiały przed jéj oczyma więcéj niż ćwierć wieku. Zdawało się, że chciała-by wywieźć z sobą wszystko, co się znajdowało w domu, że serce jéj ściskało się na myśl o rozstaniu z najmniejszym drobiazgiem, towarzyszącym jéj przez ciąg długiéj wędrówki życia.
Około południa wszystko już było spakowane i gotowe. Pani Dolewska stanęła na środku bawialnego pokoju, z którego zniknęły obrazki, lusterko z nad kanapy i bukiet włóczkowy ze szklanym kloszem.
Kukawka zegaru oznajmiła dwunastą godzinę południową.
— Ot, wiész co, pani Wincentowo — rzekła matka Lucyana — że chce mi się wziąć z sobą i ten zegar. Na co ma tu zostać?
— Ależ, pani Józefowo! po cóż tam, panie mój