Lucyan z wytężeniem w punkt ten się wpatrzył; twarz jego nabiegła nagle gwałtownym rumieńcem i w mgnieniu oka pokryła się znowu straszną bladością.
Ale nikt na niego nie patrzył.
Walerka, Dembowski i na ulicy znajdujący się ludzie, zwrócili ciekawie oczy ku nadjeżdżającemu powozowi.
W małym odkrytym koczyku siedziała Klotylda, w białéj sukni i białym kapelusiku. Wiatr unosił końce jéj błękitnéj przepaski po-za drzwiczki powozu i igrał z niemi w powietrzu. Obok niéj, z rozpromienioną twarzą, siedział Cypryan Karłowski.
— Śliczna para — mówiło na ulicy kilka głosów.
— Bogaci! szczęśliwi! — odpowiadali inni.
A powóz toczył się szybko ulicą i dojeżdżał do domu Grodzickiéj.
Nagle Cypryan zerwał się z siedzenia, gwałtownie pochwycił ramię furmana i krzyknął:
— Stój!...
Klotylda zwróciła spojrzenie ku gankowi Grodzickiéj, na który patrzył Cypryan, i z piersi jéj wydobył się głuchy jęk.
Dziwny widok uderzył ich oczy.
We drzwiach domu stał Dembowski, obu rękoma obejmując opartego na nim Lucyana. Oczy młodego człowieka były zamknięte, usta sine, trupia bladość twarz mu zalała.
Strona:PL W klatce.djvu/388
Ta strona została uwierzytelniona.