kich utkwiły w twarzy księdza, we wszystkich piersiach zatrzymał się oddech.
Proboszcz ujął rękę Lucyana, położył dłoń na jego sercu i skroniach, pochylił ucho ku piersi i wpatrzył się w twarz nieruchomo. A im więcéj patrzył, tém większy smutek pokrywał mu czoło i mglił się w łagodnych oczach.
Nareszcie z rodzajem uszanowania złożył na piersi obie ręce Lucyana, pochylił głowę i długo milczał, a dwa strumienie łez cicho spłynęły mu po twarzy. Otarł je, a podnosząc głowę i zwracając się do obecnych, rzekł wyraźnie, choć stłumionym głosem:
— Nie żyje!...
Z piersi wszystkich obecnych wydarło się jedno głuche westchnienie, ale zapanował nad niém straszny, przeraźliwy, rozdzierający krzyk.
Pani Dolewska, z siwemi włosami, rozwianemi od wiatru i biegu, z rozpłomienioną twarzą, z obłąkanym wzrokiem, wbiegła z tym krzykiem na ganek i rzuciła się na martwe ciało syna.
— Kto powiedział, że mój syn nie żyje? — wołała, obejmując go drżącemi ramionami i tuląc jego bezwładną głowę do piersi. — Kto powiedział, że mój syn nie żyje, ten skłamał! skłamał! On nie może umrzéć, bo Bóg jest dobry, bo jeśli on umrze, to chyba niéma Boga na niebie...
— Kobiéto! — zaczął mówić proboszcz łagodnie, biorąc ją za rękę.
Strona:PL W klatce.djvu/391
Ta strona została uwierzytelniona.