oparta na poręczy fotelu, drugą wyciągnęła milcząc ku niemu, jakby dawała znak, aby się do niéj nie zbliżał.
Przez chwilę, trwała ta niema, pełna boleści scena.
Cypryan z wyrazem przerażenia i rozpaczy spoglądał na narzeczoną; jéj wyciągnięta ręka, która go usuwała, opadła między fałdy jedwabne, a usta drżały i otwierały się kilka razy, nie wydając żadnego dźwięku.
W końcu szeptem prawie wyrzekła:
— Nie zbliżaj się ku mnie, Cypryanie, bo razem ze mną ogarnie cię przekleństwo i zbrodnia!
— Klotyldo! — zawołał Cypryan i znowu postąpił ku niéj; ale ona cofnęła się jeszcze parę kroków i głośniéj już rzekła:
— Czy wiész, kto winien śmierci tego człowieka, który skonał wczoraj?
Cypryan pobladł, lecz milczał.
— Ja! — rzekła Klotylda podniesionym głosem i wpatrzyła się w niego suchym, błyszczącym wzrokiem.
— Boże mój! — jęknął Cypryan.
— Tak — ozwała się znowu Klotylda — jam go zabiła i na moję głowę spada przekleństwo jego matki. Do téj chwili, Cypryanie, jestem jeszcze narzeczoną twoją; winnam ci spowiedź. Posłuchaj!
Cypryan oparł się o konsolę, patrzył w ziemię i milczał. Klotylda mówiła daléj:
— Pamiętasz pewno, że w dzień ów, w którym
Strona:PL W klatce.djvu/398
Ta strona została uwierzytelniona.