Strona:PL W klatce.djvu/403

Ta strona została uwierzytelniona.

— Klotyldo! — mówił daléj — uniosłaś się wrażeniem chwili, nie myśląc, że tém zabijasz człowieka. Ale śmierć ofiar swych nie oddaje, nie ubłagać jéj żadną rozpaczą ni łzami. On umarł, pokój jemu wieczny, a ty, Klotyldo, powinnaś powstać mężnie z upadku i zatrzéć przeszłość życiem wytrwałéj cnoty i pracy. Ja chcę ci w zadaniu tém dopomagać. Wesprzyj się na mnie z wiarą, nie rozpaczaj, działaj i kochaj, a Bóg przebaczy, i on, jeśli z innych światów ujrzy cię zacną i czystą... — przebaczy.
Klotylda podniosła głowę, gorzko się uśmiechnęła i odrzekła:
— Cypryanie! szlachetny jesteś, jak nie wielu na świecie ludzi, ale ja... ja twoją nie będę... być nie mogę!... Mówisz, żem się uniosła wrażeniem chwili... Gdyby tak było... ale nie, Cypryanie, jam się omyliła dwa razy, dwa razy nie zrozumiałam saméj siebie. To co czułam dla ciebie było wrażeniem; to co czułam dla dla niego — miłością. Całe życie moje było gonitwą za uczuciem takiém. Przez lat kilka chciwie chwytałam wrażenia, myśląc, że one są tém, czego pragnęłam. Zawiedziona, własną ręką tłukłam cacka mojéj wyobraźni i biegłam daléj, coraz daléj, ciągle szukając, ciągle się zawodząc, nigdy nie znajdując owéj przeczutéj a niedościgniętéj gwiazdy serca... I w téj szalonéj gonitwie straciłam ster własnych uczuć; rozszalała się wyobraźnia moja, zapomniałam rachować się z sobą. Nareszcie dosięgłam gwiazdy i odrzuci-