łam ją, myśląc, że ona jest taką blaszką, jakich zniszczyłam już tyle. Nie zrozumiałam saméj siebie. W imię wrażenia, któremu chciałam być wierną, miłością je mieniąc, zwichnęłam... zabiłam... straciłam miłość prawdziwą!
Załamała ręce i zawołała w nagłym przystępie gwałtownéj boleści:
— Tak, ja go kochałam, czuję to po tém straszném ściśnieniu serca, po tym wirze w głowie, który w nierozwikłany zda się chaos plącze nerwy mojego mózgu. Tak, ja go kochałam i zabiłam go — sama go zabiłam...
Spazmatyczne łkanie pierś jéj podniosło, ani jedna łza nie popłynęła z oczu.
— A teraz — ciągnęła daléj — mówisz mi, abym wróciła w świat mój dawny... abym zapomniała, abym może była szczęśliwa!...
Rozśmiała się z goryczą.
— Nie, to być nie może. Zabijając jego, zabiłam i siebie; dla wszystkich radości życia jam już umarła. Gdzie zbrodnia moja była, tam będzie pokuta — zostaną tutaj! U stóp mogiły matki mojéj, w tém miejscu, gdzie znałam i kochałam jego, zostanę na zawsze. A gdy na śmiecie spytają się kiedy o Klotyldę Warską, powiedz, że umarła. Ty, Cypryanie — kończyła spokojniéj nieco — zostaniesz na zawsze w pamięci mojéj, jako zacny i szlachetny człowiek.
Strona:PL W klatce.djvu/404
Ta strona została uwierzytelniona.